Podróże z książką

Z wielu odbytych podróży i pasji do słowa pisanego zrodził się pomysł na bloga. Podróże z książką to miejsce, w którym odnajdziecie zarówno wpisy o tematyce podróżniczej jak i recenzje książek.

Menu

  • Strona główna
  • O mnie

grudnia 30, 2020

52 książki w ciągu roku - podsumowanie wyzwania


Na początku moim zamysłem było stworzenie bloga skupiającego tylko treści podróżnicze. I długo utwierdzałam się w tym przekonaniu, przygotowując robocze posty. Kiedy jednak nadszedł czas założenia swojej strony, parę osób podsunęło mi pomysł, rozszerzenia tematyki. A, że generalnie to bliscy, znajomi, zmotywowali mnie do pisania, zaufałam im i w tej kwestii. Czy oprócz polecenia podróżniczych miejscówek, umiem też zachęcić do przeczytania jakiejś książki? Przekonajmy się! Sama jestem tego ciekawa 😊

52 książki w ciągu roku- niemożliwe?

Już od kilku lat biorę udział w wyzwaniu 52 książki w ciągu roku, czyli jedna na tydzień. Z jednej strony wydaje się to dużo, a z drugiej przeczytanie dobrej książki w ciągu 7 dni, nie brzmi jakoś strasznie. U mnie z wyzwaniem było różnie .W tamtym roku przeczytałam około 40, dwa lata temu udało mi się przekroczyć tę liczbę, a w tym - pobiłam swój rekord. Aktualnie jestem w trakcie czytania 54 książki. I jestem z siebie dumna, bo we wrześniu, czy październiku, miałam jakieś 38 na liście i nie wierzyłam, że się uda. A przecież… czasu na czytanie miałam aż nadmiar. W tym książkowym podsumowaniu, postaram się wyodrębnić zarówno takie, które były prawdziwym sztosem, ale również te, które mnie zawiodły.



Ciągle tylko ten Mróz…

Większość znajomych wie o tym, że dużo czytam i kojarzy mnie z twórczością jednego z najpopularniejszych teraz pisarzy - Remigiuszem Mrozem. Czy słusznie? Cóż, po podliczeniu ile jego książek znajduje się na mojej liście przeczytanych w tym roku, okazuje się że faktycznie sporo, bo 8. Co by nie było tak ckliwie, jedna z jego tegorocznych pozycji, mocno mnie zawiodła.

LOT 202

Gdyby nie to, że spędziłam u fryzjera 5 godzin (tak, dobrze czytacie…) nie skończyłabym tej książki. A tak, z nudów, jakoś przetrwałam do końca. Akcja dzieje się w uprowadzonym przez porywaczy samolocie, w którym leci premier. Miał być to zwykły lot do Toronto, a okazuje się, że dla niektórych mogła być to ostatnia podróż. Spora część akcji dzieje się właśnie na pokładzie samolotu. Wszystko jest powiązane z tajemniczą śmiercią chłopaka z Nowej Huty. I szczerze liczyłam na jakiś bardziej rozbudowany wątek z moją dzielnicą 😒. Poza tym książka rozkręca się na dobre dopiero w połowie, czyli po jakichś 250 stronach… Drugi raz bym na pewno nie przeczytała. Dla mnie 4/10

Osiedle RZNiW

No i to jest zdecydowanie ten Mróz, którego ja kocham! Gdyby nie polecenie od mojej siostry, pewnie nawet nie sięgnęłabym po tę książkę. Ale skoro ona przeczytała i poleca, to znaczy że coś w tym musi być. Tym razem przenosimy się na ubogie osiedle RZNiW, są to początki lat dwutysięcznych. Nasz główny bohater Deso wychowuje się z babcią, jest raczej typem samotnika, a przy okazji wielkim fanem hip-hopu. Książka już od samego początku wciąga. Pojawiło się we mnie pytanie „co ten Mróz znowu wymyślił?” I to, co wymyślił, na pewno Was zaskoczy! Jednak to, co dla innych może być plusem, niektórym może przeszkadzać. Chodzi mi o język. Znajdziemy tutaj dużo slangów związanych z subkulturą hip-hopu, dzięki czemu lepiej poznajemy bohaterów i ich gusta muzyczne. Dla mnie był to ciekawy powrót do przeszłości, w końcu kiedyś się słuchało Jeden Osiem L i innych 😉 Oczywiście piszę to z przymrużeniem oka, ale zwrot akcji w tej książce zasługuję na złoty medal! 10/10

Moje odkrycie roku

W podsumowaniu muszę napisać też słów kilka o autorze, którego odkryłam całkiem przypadkiem, a już wiem, że zostanie ze mną na dłużej. Mam na myśli Maxa Czornyja. Trafiłam na jego książkę w bibliotece, przyciągnęła mnie ciekawa okładka oraz krótki i konkretny opis. Traumę przeczytałam bardzo szybko i dopiero później dowiedziałam się, że jest to trzecia część serii z komisarzem Erykiem Deryło. Wyszło tak, że przeczytałam potem drugą (Ofiara) , a na końcu pierwszą część (Grzech) . I nie zrobiłam tego celowo, a raczej w takiej kolejności książki trafiały do mych rąk. Mimo to, taka kolejność nie przeszkadza aż tak bardzo. Traumę czytałam jeszcze w zimie, więc nie pamiętałam wszystkiego. Historia dotyczy szalonego mordercy, który w swoich zabójstwach, wykorzystuje motyw religijny. Opisy są bardzo szczegółowe, więc jeśli ktoś jest bardzo wrażliwy, to najlepiej je pominąć, ale książki na bok nie odkładać. Między mordercą, a komisarzem tworzy się pewnego rodzaju specyficzna więź i czytelnik nie może się doczekać konfrontacji, która prędzej czy później nastąpi. I nie będzie wtedy miejsca na skrupuły, na szali zarówno jeden i drugi postawi wszystko, co dla niego cenne. Te trzy książki oceniam na mocne 8/10



O dwóch książkach, przy których się mocno wzruszyłam

W tym roku stałam się też wielką fanką podcastów kryminalnych. I słuchając, jednego z ulubionych, słyszę historię o zabójstwie dziecka i wiem, że już ją znam. No tylko nie wiem skąd… Kto z nas nie miał nigdy podobnego uczucia? Naprawdę trochę się nad tym głowiłam, czy to był jakiś inny podcast, a może jakaś książka. I w końcu mnie olśniło! Zabójstwo było o tyle charakterystyczne, że zbrodni dokonało dwóch chłopców. A przeczytałam o tym, w książce Paula Brittona Profil Mordercy. Autor to jeden z najsłynniejszych profilerów na świecie. Na podstawie śladów na miejscu zbrodni, zeznań świadków, zapisów z monitoringu, potrafi nakreślić profil mordercy. I tak było w przypadku wyżej wspomnianego zabójstwa. Kto by pomyślał, że za porwanie i zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem odpowiada dwóch dziesięciolatków? Przy tej historii naprawdę płakałam, bo to okropne, jak można skrzywdzić kogoś niewinnego w imię głupiej zabawy… Wstrząsnęło mną na tyle, że zaczęłam przyglądać się w miejscach publicznych, jak rodzice pilnują dzieci i jak łatwo stracić naszą pociechę z oczu. Generalnie książkę polecam wszystkim tym, którzy interesują się profilowaniem, kryminologią, psychologią psychopatów. A po książce, kto jeszcze nie zna - obowiązkowo Mindhunter na Netflixie 😊 10/10

To co zostawiła, to kolejna propozycja z polecenia, która podbiła moje serce. Nasza główna bohaterka trafia do szpitala psychiatrycznego, dlatego że nie chce wyjść za mąż za wybranka jej rodziców. Jest zakochana w mężczyźnie z niższej klasy społecznej, jednak opiekunowie nie akceptują tego związku. Możemy poznać funkcjonowanie szpitala psychiatrycznego, które wstrząsa czytelnikiem. Do samego końca trzymamy kciuki za główną bohaterkę, doświadczającą traumatycznych przeżyć. A jaki jest koniec? Cóż, przygotujcie chusteczki… 9/10

Dobrze się zapowiadało, ale … czyli kilka słów o Marcelu Mossie

Książkę Nie odpisuj pochłonęłam w kilka godzin. Spodobała mi się tematyka i styl autora. Główna bohaterka Martyna zakłada profil na portalu z anonimowymi zwierzeniami. W ten sposób próbuje pozbierać się po rozstaniu z narzeczonym. Odzywa się do niej mężczyzna, który jest ofiarą przemocy domowej. Książka dotyka kilku trudnych tematów, o których wciąż mało się mówi. I pierwsza część jest według mnie najlepszą. Im dalej w las, tym bardziej zawiła fabuła i dla mnie zbyt odrealniona. No i największa porażka - Pokaż Mi. Każdy rozdział zaczyna się statystykami dotyczącymi życia seksualnego, niektóre są ciekawe, inne śmieszne, a pozostałe tak głupie, że ciężko cytować. Nasz główny bohater, za namowa kolegi, jako rozwiązanie wszystkich problemów, proponuje założenie aplikacji randkowej. Nie jest to zwykła aplikacja, polega na pokonywaniu wyzwań i zdobywaniu punktów. Aby na końcu móc spotkać się z gwiazdą aplikacji. Czy warto było poświęcić wszystko na to spotkanie? Tego się dowiecie, jeśli dotrwacie do końca. Ja się cieszę, że książkę sprzedałam 😊 dla mnie generalnie książki Mossa to średniawka, czyli 5/10

Tematyka Auschwitz, czyli kilka perełek

Co by nie było, że czytam tylko kryminały i thrillery psychologiczne, czasem sięgałam też po książki o tematyce wojennej. W 2019 książką roku był dla mnie Tatuażysta z Auschwitz. Opowiada ona o poświęceniu, miłości i realiach w czasach zagłady. W tym roku trafiłam na Podróż Cilki, która jest kontynuacją Tatuażysty. Tym razem jest to opowieść z kobiecego punktu widzenia. O młodej dziewczynie, która wykazała się wielka odwagą i hartem ducha. Potrafiła wykrzesać z siebie dobro i bezinteresowność w miejscu, które zmieniało ludzi na zawsze. Jedna i druga książka dzięki swym opisom, potrafi wprowadzić nas wprowadzić w świat bohaterów. Całościowo moja ocena to 8/10

I kolejną pozycją do polecenia dla fanów takiej tematyki jest Sekret Elizy. Opowiada o dziewczynie, która ląduje w domu publicznym i jest przymuszana do aktów seksualnych. Czy to był jedyny sposób na przetrwanie? Czy można było w Auschwitz utracić człowieczeństwo? Co my bylibyśmy w stanie poświęcić, aby przeżyć? Bohaterka tej trudnej książki wcale nie jest taką, która da się lubić. Wręcz odwrotnie, bywa irytująca, zimna, jakby zdystansowana do tego wszystkiego. Dzięki temu pojawia się w czytelniku pytanie- czy dałoby się inaczej? Te czasy prowadziły do naprawdę tragicznych wyborów i trzeba zdać sobie z tego sprawę.

 

O książkach mogłabym jeszcze dużo pisać, ale z racji podsumowania wyzwania, chciałam w skrócie napisać o tych, które szczególnie zapamiętam, ale również  wspomnieć te o których najchętniej mogłabym zapomnieć. To jak, kogoś namówiłam na kupno książki? 😏

 

Read more »
o grudnia 30, 2020 6
Podziel się!
Nowsze posty

grudnia 20, 2020

Podróże w czasie pandemii


  Trochę ciężko jest wspominać podróże, kiedy są one w danym momencie tak ograniczone. Dziś, wyjeżdżając gdzieś, musimy pamiętać o tym, że do żadnego muzeum nie wejdziemy, trzeba liczyć się też z posiłkami na wynos, a o noclegu już nie wspominając. Spokojnie, to nie będzie post o tym, jak nam teraz wszystkim ciężko. Spójrzmy na to inaczej – dziś, żeby podróżować trzeba wykazać się po prostu większą kreatywnością i elastycznością. Wiadomo, dobrym pomysłem na wycieczkę są góry. Ale gdyby akurat nasze towarzystwo miało dość, czy obawiało się pogody, można jechać gdzieś indziej. Dziś przychodzę do was z propozycjami bliskich podróży w czasach pandemii.

Skamieniałe Miasto w Ciężkowicach

  To atrakcja dla dużych i małych. Świetny pomysł na wycieczkę. Z Krakowa kierujemy się w stronę Tarnowa, dojazd zajmie nam około 1.5h. Na parking trafimy bez problemu, ale radzę wybrać się odpowiednio wcześnie. My dojechaliśmy na 10, wtedy jeszcze nie było problemu z zaparkowaniem, ale kiedy wracaliśmy, parking był przepełniony samochodami. Dlatego weźcie to pod uwagę, wybierając kierunek. W Ciężkowicach spędziliśmy prawie 3h i był to naprawdę solidny spacer. Bilet wstępu kosztuje 3 zł, a opłata za parking wynosi 5 zł. Jeśli dobrze pamiętam, to płatność tylko gotówką. ☺

  Dlaczego warto wybrać się właśnie tam? To tak naprawdę małe miasto zamienione w kamień. Każda większa formacja skalna ma swoją konkretną nazwę i trzeba użyć wyobraźni, aby znaleźć wytłumaczenie dla danego terminu. Z pomocą jednak służy nam zakupiona książeczka w kasie, w której wszystko jest dokładnie opisane. No cóż, w niedzielny poranek, czasem ciężko o spostrzegawczość i kreatywność. W przewodniku, zalecane jest rozpoczęcie wycieczki od dwóch skał, które są po drugiej stronie drogi. To Czarownica i Ratusz. Ta pierwsza, to zdecydowanie najpopularniejsza skała w rezerwacie. I faktycznie, charakterystyczny kształt górnej części jednej ze ścian przypomina profil wiedźmy. Kierując się w stronę Ratusza, można podziwiać piękny widok na rzekę Białą. Jednak nic nie stoi na przeszkodzie, aby te dwie skały zwiedzić na samym końcu. My właśnie tak zrobiliśmy i nie byliśmy jedyni.

  Wędrując lasem, delikatnie pniemy się do góry i mijamy Skały o takich nazwach jak : Stary Kamieniołom, Pieczarki, Orzeł, Pianino, Piekiełko i jeszcze kilka innych. Na nas największe wrażenie zrobiła Skała z Krzyżem, głównie dlatego że można było się na nią wspiąć. I pewnie gdyby nie opis w naszym przewodniku, to byśmy na to nie wpadli, bo wejście jest wąskie i wcale nie takie oczywiste. Kiedy zobaczyłam na zdjęciu dziecko, to od razu stwierdziłam, że trzeba chociaż spróbować. A, że tym razem miałam kompana, który równie jak ja, lubi ryzyko 😆 (nie, to nie M), to zakasałyśmy rękawy i weszłyśmy na górę. Widać stamtąd piękną panoramę Ciężkowic. W tym miejscu kończy się Skamieniałe Miasto, ale warto zawędrować dalej, aby zobaczyć jeszcze jedno cudowne miejsce. To Wąwóz Czarownic. Kierujemy się niebieskim szlakiem, lekko w dół. Warto tam zajrzeć chociażby dla Wodospadu Ciężkowickiego, ale generalnie całość tworzy swój unikalny klimat i jest to dobry pomysł na niedzielna wyprawę. Przy parkingu są też budki z jedzeniem, można kupić hot-dogi, burgery, gofry, kawę itp. Coś czuję, że jeszcze uda nam zwiedzić podobne atrakcje, tylko troszkę dalej- np. w Górach Stołowych.

Lanckorona i Kalwaria Zebrzydowska

  Tym razem zupełnie inny pomysł na wycieczkę. O Lanckoronie tak naprawdę wie mało kto, bo to malutka wieś położona w Małopolsce. A szkoda, bo to miejsce, w którym trochę zatrzymał się czas, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. To urokliwe kamieniczki, mały rynek i panująca tam atmosfera. Dojeżdżamy po niecałej godzinie do centrum i parkujemy właśnie na rynku. No, tutaj można by się było przyczepić, że to trochę psuje klimat tego miejsca, ale przynajmniej wszędzie jest blisko 😊 Trzeba zawsze szukać pozytywów, a nie skupiać się tylko na brakach. Choć jest to niedzielne popołudnie, porozstawianie się różnorakie kramy z domowymi przetworami, magnesikami z ceramiki czy świątecznymi ozdobami. My na drobne zakupy wybierzemy się na końcu, więc po zapoznaniu się z mapą, kierujemy się w stronę ruin zamku. Po drodze mijamy też kościół pw. Narodzenia Świętego Jana Chrzciciela. Pniemy się w górę, ale spokojnym tempem. Przed wycieczką czytałam o tym, że do ruin ciężko trafić, bo szlak jest źle oznakowany. Ja generalnie mocna w orientacji w terenie nie jestem (nie to, co moja mama i siostra), ale my trafiliśmy bez problemu. Jedyny problem jest z wejściem, bo jest ogrodzone, więc co najwyżej chwilę się pokręcimy, zanim znajdziemy wejście, ale nie jest to niemożliwe. Ruiny zamku pochodzą aż ze średniowiecza, jednak rozbudowany i wzmocniony został przez konfederatów barskich. Wejście nie jest zbyt trudne, ale dla osób z dziećmi w wózku, ze względu na kamienie, może być niewykonalne. Spacer po ruinach zajął nam około 45 minut.

 Następnie przespacerowaliśmy się jeszcze po Lanckoronie. Mnie bardzo podobały się kolorowe chatki i życzliwi sprzedawcy. Tutaj większość zna siebie nawzajem i może właśnie to tworzy rodzinny klimat tego miasteczka. Wzięliśmy kawę na wynos, spróbowaliśmy rogala lanckorońskiego i ruszyliśmy dalej.

   Dosłownie kilka kilometrów od Lanckorony leży Kalwaria Zebrzydowska. Warto tam zajrzeć przede wszystkim ze względu na Sanktuarium i przespacerować się po dziedzińcu, a jeśli mamy więcej czasu, można iść także na te słynne Dróżki Kalwaryjskie. Jeśli niekoniecznie chcemy zwiedzić Kalwarię, można podjechać też np. do Wadowic po kremówkę na wynos. ☺ Te dwie lokalizację stanowią kolejny ciekawy sposób na spędzenie wolnego czasu. Na pewno mają jeszcze więcej do zaoferowania, więc kiedy tylko wszystko wróci do normalności, Lanckoronę pewnie jeszcze zwiedzimy, bo to miejsce, gdzie naprawdę można złapać oddech i odpocząć.

Pustynia Błędowska

    Moja ostatnia propozycja na dziś to Pustynia Błędowska. To kolejna, nietypowa atrakcja, którą warto odwiedzić. Szczerze powiedziawszy, dużo o niej słyszałam, dużo zdjęć widziałam, ale jakoś nigdy nie było okazji ani powodu, żeby tam jechać. Nawet za dzieciaka. A to przecież blisko Krakowa, bo znów droga zajmie nam nieco ponad godzinę- oczywiście zależy skąd dokładnie startujemy. Zaparkować można w różnych miejscach, zależy gdzie chcemy trafić. My wybraliśmy jako cel chyba najpopularniejsze miejsce, czyli Róże Wiatrów. Inne punkty widokowe to Dąbrówka, która ukazuje poligon wojskowy oraz Czubatka, która jest świetnym punktem obserwacyjnym.

 Róża Wiatrów to najnowszy taras widokowy. To drewniana platform w otoczeniu kompleksu altan oraz molo. Znajdują się tam też ciekawe tablice informacyjne. Jedna z nich przedstawia legendę powstania Pustyni Błędowskiej. Ponoć to diabeł upuścił na ten teren worek piachu, ponieważ przeszkadzały mu odgłosy z okolicznych kopalni. Prawda jest jednak zupełnie inna- teren pustynny to dzieło ludzi. Jest to największa pustynia w Europie więc zdecydowanie warto tam pojechać. To dobre miejsce na spacer z dziećmi- nawet w połowie grudnia nie są zniechęcone zimnem i potrafią kopać zamki z piasku. Jest to również odpowiednie miejsce na spacer z psem. Jemu zamiast łopatki, wystarczy patyk i trochę przestrzeni. Czyli pustynia będzie idealna. ☺ Jeśli zależy nam na spacerze w ciekawym miejscu, zdala od miejskiego zgiełku, to ta lokalizacja powinna przypaść Wam do gustu. 

Oprócz ćwiczeń wojskowych na Pustyni Błędowskiej często odbywają się też sesje ślubne. Jak widać, każdy tutaj znajdzie coś zupełnie innego. Spacer zajął nam niecałe 2h, więc z dojazdem, na tą wycieczkę spokojnie trzeba przeznaczyć pół dnia. Zapewniam Was jednak, że nie jest to czas stracony.

  To tylko kilka z miejscówek, które możecie odwiedzić w czasie obowiązujących obostrzeń. Na szczęście mam w zanadrzu jeszcze parę lokalizacji na „czarną godzinę”, które pewnie prędzej, czy później trafią na bloga. Która wycieczka najbardziej Wam się spodobała? A może to Wy macie jakieś podróżnicze perełki do polecenia? Będę wdzięczna za każdą wskazówkę!

 

 

Read more »
o grudnia 20, 2020 15
Podziel się!
Nowsze posty

grudnia 16, 2020

Wizyta w Karpaczu

 

  Kiedy macie do wyboru pojechać w jakieś miejsce, jak często zdarza Wam się wybierać to, w którym już byliście? Czy może stawiacie przede wszystkim na nowości? Ja należę raczej do tej drugiej grupy. Lubię jeździć w nieodkryte miejsca, dowiadywać się czegoś nowego. Aczkolwiek, są wyjątki. Może kiedyś opowiem o nich więcej, ale mam na myśli tutaj sentymentalne szczyty górskie jak np. Babia Góra, Turbacz, Morskie Oko, czy pierwsze wspólne wakacje z M. w Pradze albo druga część podróży poślubnej w Rzymie. Oj, w tamte rejony mogłabym wrócić 😌

  Natomiast przy rocznicowym wyjeździe (dlatego tak sentymentalnie, bo to nie był byle jaki wypad) mając do wyboru zwiedzone x razy Zakopane a nieznany, a gorąco polecany, Karpacz, wybór był prosty. Ale… było trochę szaleństwa w tym planowaniu. We środę ustaliliśmy, że nie jedziemy w czwartek popołudniu tylko w piątek rano. Do tego karta płatnicza trochę zrobiła mi figla i o mały włos, a faktycznie wylądowalibyśmy w Zakopanem. W czwartek rano nie wiedzieliśmy jeszcze gdzie konkretnie jedziemy, czy rezerwacja w Karpaczu jest aktualna, prognozy też nie nastrajały optymistycznie. Mimo to, ruszyliśmy w nieznane. Naszym pierwszym i obowiązkowym punktem była Śnieżka. To dla Niej tam pojechałam. Dlaczego drugi raz nie podjęłabym się wejścia na ten szczyt, możecie przeczytać w tym wpisie klikając tutaj. Zatem nie będę się już ponownie rozpisywać na temat szlaku, wskazówek itp. Wyprawa wraz z dojazdem zajęła nam cały piątek. Przez sobotę i niedziele udało nam się zwiedzić i zobaczyć wiele, dlatego troszkę podzielę ten wpis. 

Ogród Japoński Siruwia w Przesiece

  Planując  zwiedzanie, staraliśmy się logicznie poukładać punkty tak aby wszystko było w miarę po drodze. Zaczęliśmy od Ogrodu Japońskiego w Przesiece. Od Karpacza to jakieś 25 minut jazdy samochodem. Wahaliśmy tylko ze względu na pogodę, ponieważ poprzedniego dnia już zmokliśmy i zmarzliśmy. Wyczytałam, że w razie niepogody, mają przygotowane parasole (no dobra, my też mieliśmy swoje ;)) poza tym dużo pozytywnych opinii przeważyło nad deszczową aurą. I dobrze, bo było świetnie! Muzeum jest czynne od 10, co godzinę jest zwiedzanie z przewodnikiem. Można też zwiedzać indywidualnie, ale polecam skorzystać z opcji oprowadzania. Tym bardziej, że cena jest niezależna od rodzaju zwiedzania. Wstęp kosztuje 27 zł, zapłacimy zarówno kartą jak i gotówką. Kluczowym w ukształtowaniu naszej pozytywnej opinii była sympatyczna pani przewodnik(ale nie tylko).Mówiła bardzo ciekawie, opowiadała sporo o kulturze Japonii- np.  o japońskiej tradycji picia herbaty, czy sprzątaniu szkoły przez uczniów. Nie zabrakło tez informacji o roślinach czy wodospadach znajdujących się na terenie ogrodu. Wspominała, co można zasadzić w domowych ogródkach i dlaczego warto to robić. Pokazywała też np. lodówkę z kamienia, która wcale tej lodówki nie przypominała ☺Więcej nie będę zdradzać, powiem tyle- dla wszystkich, którzy lubią obcowanie z naturą, zieleń- to miejsce musicie odwiedzić. Plusem jest też lokalizacja, ogród znajduje się niejako na wzgórzu, ale uwaga, niełatwo jest dojechać. GPS nam trochę wariował, zalecamy po prostu kierowanie się drogowskazami.  Po zwiedzaniu można spróbować tradycyjnej japońskiej herbaty czy piwa.  Czas zwiedzania to około godzinka.


Świątynia Wang

  Ten słynny kościółek jak i Śnieżka to zdecydowanie wizytówka Karpacza. Dlatego nie mogło nas zabraknąć w jednym i drugim miejscu. Świątynia jest dostępna do zwiedzania , wstęp kosztuje 10 zł, aczkolwiek przy wejściu widnieje informacja, że aby móc robić dodatkowe zdjęcia w środku, trzeba uiścić jeszcze 5zł. Ja, jako krakuska z krwi i kości, wolałam powstrzymać się od zdjęć i po prostu wsłuchać się w historię tego miejsca. Co więcej, uważam że na zewnątrz kościółek jest ładniejszy niż w środku. Na placu kościelnym znajduje się zabytkowy cmentarz. Są też ładne punkty widokowe, z których można przez lunetę podziwiać wspomnianą wcześniej Śnieżkę. Kiedy pokazywałam M, obserwatorium na szczycie, nie dowierzał że dzień wcześniej tam byliśmy. A jednak ☺

Dziki Wodospad i Zapora w Łomnicy

  Zostawiliśmy auto na parkingu pod świątynią i przespacerowaliśmy się pod Dziki Wodospad. Polecamy taką opcję, aby przy okazji trochę przejść  się po Karpaczu, a  poza tym przy wodospadzie ciężko o parking. W drodze, miniemy tzw. miejsce anomalii grawitacyjnej. Na tabliczce przeczytamy informację, że możemy wtedy jadąc samochodem, wrzucić na luz i obserwować co się dzieje z autem. Więcej nie powiem ☺ Przy wodospadzie było sporo ludzi, dlatego szybkie pamiątkowe zdjęcie i czas na kolejny punkt. Do zapory trzeba było już kawałek podjechać i biorąc przykład (niekoniecznie dobry ;)))  z innych, zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie widniał znak zakazu. Stała tam cała masa aut, bez mandatów ani blokad, więc stwierdziliśmy, że może i nam się uda. Zaporę zwiedziliśmy szybko, dlatego że znów mocno padało.

Termy Cieplickie

  Po intensywnym dniu zwiedzania, na deser, zostawiliśmy sobie relaks. I to nie byle jaki, bo w planach był wypad na termy do Jeleniej Góry. Przebieraliśmy nóżkami, tym bardziej że drugi dzień z rzędu trochę zmarzliśmy i zmokliśmy. Dlatego wygrzanie się w ciepłych wodach termalnych było dla nas wskazane ☺ A że my termy bardzo lubimy, nie mogliśmy odmówić sobie tej przyjemności. Ja jedynie obawiałam się trochę kolejek. Był sobotni, deszczowy wieczór, zatem prawdopodobne było, że utkniemy w kolejce. I tu byliśmy mile zaskoczeni, że negatywny scenariusz się nie sprawdził. Na termach ludzi było mało, nie było ścisku, a przy kasie staliśmy tylko my. Bilet wstępu wraz z saunami na 2h kosztował nas 41 zł. Wybraliśmy taką opcję, ale założyliśmy że jeśli bardzo nam się spodoba, to najwyżej dopłacimy przy wyjściu. Dopłata za jedną minutę dłużej to 50 groszy.  Aczkolwiek, nam te dwie godziny w zupełności wystarczyły. Zarówno baseny jak i sauny oceniamy przyzwoicie. Jeśli chodzi o stosunek ceny do jakości ,to jest on jak najbardziej zadawalający. Można się tam wybrać jako miłe zakończenie intensywnego dnia ☺

Ruiny zamku Chojnik

  W niedzielę rano, po pysznym śniadaniu(na końcu wpisu, napiszę więcej o noclegu), wymeldowaliśmy się i ruszyliśmy w stronę kolejnego celu. Niedziela miała nam upłynąć pod znakiem zamków. Pierwszym z nich był zamek w Chojniku. Położony w Jeleniej Górze, dokładnie w dzielnicy Sobieszowo. Z Karpacza jechaliśmy tam jakieś 30 minut.  Zapłaciliśmy za parking 10 zł i  ruszyliśmy czerwonym szlakiem na szczyt. Wchodząc na teren Karkonoskiego parku, musieliśmy oczywiście zapłacić również  za wstęp. Warto pamiętać, że aby zwiedzić ruiny, należy kupić osobny bilet, który kosztuje 7 zł. Płatność tylko gotówką, także tych opłat jest całkiem sporo. Trasa na zamek zajęła nam około 35 minut, idąc spacerkiem przez las. Trud wędrówki wynagradza nam piękna panorama.

 Chociażby dla tego widoku, warto pozwiedzać zamek. Ponoć, odbywają się tam pokazy rycerskie. Zamek został zbudowany już w XIV wieku przez księcia Bolka, mimo upływu lat, ruiny są naprawdę w dobrym stanie.

Zamek Książ w Wałbrzychu

  Naszym ostatnim celem był Zamek Książ w Wałbrzychu. Ja nigdy tam nie byłam, ale M. bardzo polecał, więc długo się nie opierałam. Generalnie na zwiedzanie tamtych  rejonów pasowałoby przeznaczyć cały dzień, ale my niestety nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Opcji dla zwiedzających jest kilka. Najbardziej podstawowa wersja- to zamek z audio przewodnikiem + palmiarnia. Cena takiego biletu to 39 zł.  Zakupu można dokonać również online. Inne wersje zawierają np. zwiedzanie podziemi, starej kopalni, czy mauzoleum. My zwiedziliśmy zamek i ogrody zamkowe. Do palmiarni nie udało nam się podjechać (ale to już kolejny argument za tym, żeby kiedyś tam wrócić). Generalnie mnie zwiedzanie z audioprzewodnikiem bardzo odpowiada, możemy sobie wybierać ciekawsze eksponaty i o nich posłuchać, a  z innych zrezygnować. Najbardziej zapadła mi w pamięć wystawa pt. „Książ od kuchni”, która ma niejako dwojakie znaczenie. Z jednej strony ukazuje codzienne życie w zamku, ale sam tytuł wystawy związany jest z jego autorem. Zdjęcia wykonywał nadworny kucharz Hochbergów-Luis Harduin. Wrażenie robi tez wielka sala reprezentacyjna, również pod względem symetrii. Na pierwszy rzut oka nie jest taka widoczna, ale wsłuchując się w informację, dostrzegamy zdecydowanie więcej. Warto zajrzeć też do ogrodów, są bajkowe, mają swój romantyczny klimat. Sami spójrzcie.

Gdzie zjeść?

  My polecamy dwie miejscówki, jeśli chodzi o gastronomię. Pierwsza z nich to włoska restauracja Albero. Tu na szczególną uwagę zasługują wina ☺ Nie dostaniemy karty z dostępnymi gatunkami, ale kelnerzy chętnie sami zaproponują, dobierając smak, do potrawy.

  Kolejne, warte uwagi miejsce, to Chata Karkonoska. Już sam wystrój robi pozytywne wrażenie, to wielka drewniana chata. Na pewno odbywają się w niej imprezy okolicznościowe, bo przestrzeń jest ogromna. Można tam spróbować lokalnych potraw czy trunków, ale my zdecydowaliśmy się na klasyczny polski obiad. A, żeby nie umrzeć z głodu (choć czas oczekiwania nie był długi), zostaliśmy poczęstowani domowymi wyrobami-chlebem, smalcem i ogórkiem kiszonym. W jednym i drugim miejscu, było smacznie!

Nocleg

  My wynajęliśmy pokój w Pensjonacie Złoty Widok na ulicy Sarniej. Nie jest to w samym centrum, ale nie kierowaliśmy się tym.  Cena za dobę dla jednej osoby to około 80 zł.  Wybraliśmy też troszkę większy z możliwych pokoi dla dwóch osób. Polecamy za standard, miłą obsługę oraz pyszne śniadania. Wybór był naprawdę duży.

  Rocznicowy wyjazd uważamy zdecydowanie za udany. To był bardzo intensywny czas, ale z ręką na sercu, możemy powiedzieć, że polecamy. Żadna z atrakcji nas nie zawiodła, jedyną przeszkodą była pogoda, ale wszystkie założone cele, udało nam się zrealizować. No i, przy mojej kiepskawej odporności, udało się nie zachorować.  To kolejny dowód na to, że warto podróżować!

 


Read more »
o grudnia 16, 2020 12
Podziel się!
Nowsze posty

grudnia 09, 2020

Królowa Karkonoszy

 

  Najbardziej w wyznaczaniu celów lubię odhaczanie ich. Oczywiście nie mówię tutaj tylko o celach podróżniczych, ale generalnie jakichś planach krótko czy długoterminowych. Kilka lat temu byłam wielką fanką postanowień noworocznych, ale rzeczywistość weryfikowała moje założenia. Spróbowałam zminimalizować ilość zadań i ograniczyć je w czasie. Jestem zadaniowcem i taki tryb mi bardzo odpowiada. W niedzielę zazwyczaj spisuję jadłospis, plan treningowy, a także rozpiskę zajęć w  pracy i inne dodatkowe zadania, które chciałabym wykonać w danym tygodniu. Oczywiście zazwyczaj jest to szkic i zdarzają się odstępstwa, jednak nie mam z tym problemu.☺

 Dziś zabieram Was na wycieczkę górską w miejsce, które już dawno wisiało na mojej liście "do zdobycia".  Zapraszam na wpis dotyczący podejścia na królową Karkonoszy- Śnieżkę. 

  W tych rejonach byliśmy pierwszy raz- na dniach możecie spodziewać się wpisu dotyczącego atrakcji Karpacza i okolic .Przygotowując się do wycieczki górskiej, długo rozważałam, jakim szlakiem iść. Wejście na Śnieżkę to minimum 3h. Jeśli zależy Wam na czasie, wybierzcie szlak czarny lub czerwony. Natomiast ja kierowałam się atrakcyjnością danego szlaku i pod tym względem wahałam się tylko między szlakiem niebieskim, a żółtym. Wybraliśmy niebieski, który ma swój początek u podnóża kościółka Wang- jednej z głównych atrakcji Karpacza. Zaparkowaliśmy samochód i za cały dzień zapłaciliśmy 25 zł. Do kościółka wędrowaliśmy szlakiem zielonym i tam doszliśmy do wejścia do Karkonoskiego Parku Narodowego. Bilet wstępu kosztuje 8 zł. Można płacić zarówno kartą jak i gotówką. Co istotne, na tabliczkach nie widać ile czasu zajmie dojście na Śnieżkę.

  My wraz z postojami zdobyliśmy szczyt po 4 godzinach tułaczki. Świadomie używam tego słowa, bo pogoda bardzo utrudniła nam wędrówkę. Początek trasy to szeroka brukowana droga, która delikatnie pnie się w górę. Po około 35 minutach, doszliśmy do Polany. Można tam odpocząć i usiąść przy stoliku. Co ciekawe, na Polanie mieliśmy kontrolę biletów wstępu. Po górach chodzę praktycznie od małego i szczerze powiedziawszy, pierwszy raz coś takiego mnie spotkało. Po krótkiej przerwie, ruszyliśmy dalej. Trasa  przebiegała bez większych trudności technicznych.

   Po kolejnych 40 minutach dotarliśmy do pięknego miejsca- schroniska Samotnia. Tu mogliśmy podziwiać malowniczy Mały Staw. To miejsce trochę przypomina mi tatrzańskie Morskie Oko.

  Ze względu na deszcz, planowaliśmy zatrzymać się na herbatę i trochę ogrzać. Niestety, schronisko było pełne ludzi i kolejka do kasy była bardzo długa. Tu pojawiły się pierwsze wątpliwości, czy aby na pewno damy radę w takich warunkach wejść na szczyt. Prognozy nie przewidywały aż takich opadów, na jakie natrafiliśmy. Ciężko mi stwierdzić, czy postąpiliśmy właściwie, idąc dalej. Z jednej strony, wiedziałam że pogoda na Śnieżce zazwyczaj jest kapryśna i przyjechaliśmy głównie po to, aby ją zdobyć. A z Krakowa do Karpacza jest kawałek ;) Ale  z drugiej, zmarzliśmy niemiłosiernie. Na dodatek im wyżej wychodziliśmy, tym widoczność była coraz mniejsza. Pojawiła się mgła, która bardzo utrudniła dalszą wędrówkę.

  Szliśmy jednak dalej, drogowskazy pokazywały nam, że do następnego schroniska– Strzechy Akademickiej jest zaledwie 15 minut. I tu, wskazówka dla innych: tam już było zdecydowanie mniej ludzi. Weszliśmy do środka i zagrzaliśmy się. Podejrzewam, że większość turystów kończy wędrówkę właśnie na Samotni i dalej nie idzie, stąd te tłumy. Natomiast, dosłownie kilka kroków dalej, w co prawda mniej urokliwym miejscu, można spokojnie wejść do środka i odpocząć. Zamówiliśmy sobie herbaty i kwaśnicę. Kosztowało nas to 30 zł i jak to często w schronisku bywa, płatność tylko gotówką. Po zeszłorocznej wędrówce po Słowackich Tatrach, gdzie musiałam wybierać między magnesem a zupą, jesteśmy nauczeni mieć zawsze gotówkę w górach. Człowiek uczy się na błędach. A swoją drogą - jak myślicie co wybrałam?  No, ale wracając do cen, dla mnie są trochę przesadzone. Zastanawiam się, czy to względu na pandemię gospodarze podnieśli koszty produktów, czy generalnie jest tam po prostu drogo. 

  Dalej było tylko trudniej, deszcz coraz bardziej nam doskwierał, a do tego mgła. Nie wspominając już o tym, że robiło się stromo. Jak to w górach bywa - im wyżej, tym trudniej. Kolejnym przystankiem był Dom Śląski. Ten odcinek był ciężki, bo tak naprawdę nie widzieliśmy ile jeszcze przed nami. Prawdę mówiąc, widzieliśmy naprawdę mało. Ładne widoki pożegnaliśmy mijając Samotnię. 

  Wtedy to ja miałam chwilę zwątpienia i chciałam schodzić. Na ratunek przyszedł M., który stwierdził, że jak już tyle przeszliśmy, to przejdziemy do końca. I tak, po 1.5h, zatrzymując się na złapanie oddechu, dotarliśmy do kolejnego miejsca. Mijając Dom Śląski, zagadały do nas dwie dziewczyny, które zapytały, czy idziemy na Śnieżkę. Chwilę porozmawialiśmy, powiedziały że trzymają kciuki, bo pogoda jest okropna, ale radzą nam zjechać na dół kolejką. Jedyną przeszkodą był czas. Z dziewczynami rozmawialiśmy o 15.15-20, a ostatni zjazd był o 17. To ważna informacja, bo na Śnieżkę da się wyjechać kolejką, a w zasadzie w jej okolice. Z Kopy na której jest wyciąg, do szczytu czeka nas jeszcze 45 minutowy, ciężki spacer. Za Domem Śląskim na tabliczkach, pierwszy raz(!) pojawia się Śnieżka. Dodatkowym utrudnieniem, na które byłam przygotowana(w przeciwieństwie do mgły i dużych opadów) był silny wiatr. Mimo to, zagryźliśmy zęby i o 15.55 wczołgaliśmy się na szczyt.

   Dawno żadna wycieczka nas tak nie zmęczyła. Na Śnieżkę można wejść albo drogą jubileuszową (ok.45 min) albo zakosami (30 minut). Zdjęcie poniżej to szybkie selfie na szczycie, za mną słynne obserwatorium. Prawda, że mega widoczne? ;)

  Schodząc, wiedzieliśmy, że kierujemy się już w stronę kolejki. Kawałek za Domem Śląskim, odbiliśmy na szlak czarny i po około 15 minutach (czyli łącznie ze szczytu zajęło nam to około 30 minut) dotarliśmy na Kopę. Bilet normalny kosztował 25 zł (co ciekawe, na zjazd ulgowy kosztuje tyle samo, a ulga jest tylko na wjazd). Płatność tylko gotówką. Dobrze, że mieliśmy ze sobą, bo w takich warunkach nie wyobrażałam sobie schodzić 2-3h. Zjazd trwał 15 minut, ale musicie mi wybaczyć- miałam tak skostniałe palce od zimna, że nie dałam rady wyciągnąć telefonu i zrobić chociaż jedno zdjęcie. Jedno jest pewne- wycieczkę zapamiętamy na długo. Czy gdybym wiedziała, jakie warunki czekają nas wyżej, zawróciłabym? Teraz myślę, że pewnie tak. Aż dziwnie, że się nie pochorowaliśmy. Oprócz satysfakcji, nie było nam dane podziwiać pięknej panoramy ze szczytu. Chętnie bym wybrała się jeszcze kiedyś na Śnieżkę, ale naprawdę nie mam pojęcia jak namówię na to Męża. Cel na przyszłość to Babia Góra w duecie małżeńskim, ale nie za wszelką cenę. Pamiętajcie, wszystko z rozsądkiem. ☺

  Ps. W schronisku na Słowacji wybrałam magnes, ale na szczęście M poczęstował mnie zamówioną zupką ☺



Read more »
o grudnia 09, 2020 8
Podziel się!
Nowsze posty

grudnia 06, 2020

Dłużej nie będę czekać...

 

Dłużej czekać nie będę…czyli weekendowe zwiedzanie Słowenii

    Czy grudniowy wieczór jest odpowiednim momentem żeby zacząć wspominać słoneczne wakacje? Mam nadzieję, że tak. To czas by w końcu ruszyć z długo planowanym projektem-blogiem. Na początku miał to być blog stricte podróżniczy, ale znajdziecie tu jeszcze wpisy o mojej drugiej wielkiej pasji-czyli książkach. Przynajmniej taki jest plan :) Dłużej nie zamierzam zwlekać i zabieram was na wycieczkę po Słowenii. Krótką, bo zajęła nam ona półtora  dnia i już wiem, że jest to zdecydowanie za mało, żeby zwiedzieć Słowenię. Dlaczego? Sprawdźcie sami i rozgościcie się.

    Słowem wprowadzenia, jak to się  w ogóle stało, że znaleźliśmy się właśnie tam. Dwa lata temu mój dobry znajomy, podzielił się ze mną informacją, że myśli na temat studiów zagranicznych. Chciałby wyjechać na Erasmusa, a że studia już prawie na finiszu, to rzutem na taśmę, zaaplikował. Wielkich przeszkód nie było, formalności dopięte, można było się pakować. Destynacja: Lublana. I szczerze, kiedy powiedział mi, gdzie konkretnie jedzie, pomyślałam „Słowenia? Przecież tam nic nie ma.” Oczywiście grzecznie pogratulowałam i życzyłam powodzenia, aczkolwiek entuzjazmu aż tak bardzo nie podzielałam. No bo, z czym nam kojarzy się Słowenia? Trochę podobna nazwa do Słowacji, więc może tez jakieś góry? Pasjonaci skoków narciarskich powiedzą pewnie, że z Planicą – i słusznie. Dzięki opowieściom, zdjęciom, filmom, zmieniałam zdanie na temat nie tylko Lublany, ale również całej Słowenii. I tak przy kawie, dopytując nie tylko o wrażenia, polecane miejsca, jak również o tym jak wyjazd za granicę zmienia człowieka  (to jest  w ogóle bardzo ciekawa kwestia), postanowiłam-chcę tam pojechać. Oczywiście pod rękę z moim życiowym kompanem. Wtedy do głowy by mi nie przyszło, że  minie zaledwie kilka miesięcy i faktycznie tam wylądujemy.  Na wakacje planowaliśmy Czarnogórę, która ostatecznie przez pandemię, nie doszła do skutku. Wybraliśmy zatem Chorwację, do której dostaliśmy się samochodem. A skoro jest się mobilnym, można by zrobić gdzieś przystanek… Wiedeń był niedawno, Budapeszt też już kiedyś był... Udało mi się przekonać znajomych i M, aby wracając, zwiedzieć Słowenię.

    Zwiedzanie rozpoczęliśmy od porządnego śniadania. Jak się łatwo domyślić, miejscówki zarówno do zjedzenia, jak i zwiedzania, mieliśmy z polecenia. Ale dziś, mogę polecić je i ja. Przespacerowaliśmy się po starym mieście i wybraliśmy się na zamek, położony na wzgórzu. Auto zaparkowaliśmy około 700 m od centrum- w niedzielę parking jest bezpłatny. Na zamek wjechaliśmy windą, można też wejść na nogach. Zwiedzanie jest darmowe, z wyjątkiem wieży oraz wystaw. Poza tym, możemy pochodzić po dziedzińcu, zejść do lochów, czy zobaczyć kaplicę. Ze wzgórza rozciąga się również bardzo ładna panorama miasta. Sam plac zamkowy jest dość nowoczesny- znajdują się tam kawiarnie, restauracje. Osobiście jestem fanką bardziej naturalnych klimatów. Nie wszędzie korzystanie z najnowszych technologii(mówię tutaj o komiksowych legendach, które można zobaczyć na wystawach w zamku) zawsze wpływa pozytywnie na wrażenia estetyczne turysty.

    Następnie zwiedziliśmy katedrę świętego Mikołaja oraz kościół Franciszkanów. Za wstęp do katedry zapłaciliśmy chyba 2 euro (jeśli mnie pamięć nie myli ;)) ale można oszczędzić i zajrzeć tam w czasie Mszy .Aczkolwiek, trzeba pamiętać, że zwiedzanie jest wtedy mocno ograniczone. Oba kościoły w środku są do siebie nieco podobne. Kościół Franciszkanów wyróżnia się tym, że jest na zewnątrz różowy, więc to dość specyficzny kolor jak na budowlę sakralną. Przed kościołem Franciszkanów znajduje się plac z ciekawą fontanną. Trzeba zmierzyć się z zagadką, skąd dokładnie leci woda. Jest to zabawa dla dużych i małych :) Do samych kościołów warto zajrzeć, katedra jest kolejną z wizytówek tego miasta. 

    Kolejnym naszym przystankiem była kawiarnia z najpiękniejszym widokiem na Lublanę. Wymieniam ją tutaj, a nie odsyłając z innymi knajpkami, ponieważ zdecydowanie musi znaleźć się na Waszej liście. To Cafe Nebotick .Znajduje się na  dachu potężnego wieżowca. Aczkolwiek nie martwcie się, ceny są przystępne, choć wchodząc do środka budynku ma się przez chwilę zgoła odmienne wrażenie. Zamiast zachęcać słownie, łapcie ujęcie z tej cudownej kawiarni. Lubię pić kawę w takich nietypowych miejscach.


 

    W Lublanie znajduje się też dużo mostów. Spacerując po starówce, możemy przyjrzeć się mostowi smoczemu czy potrójnemu. 



    Między jednym a drugim miejscem, znajduje się dużo kramów, nie tylko z pamiątkami, ale również z lokalnymi przysmakami. My zatrzymaliśmy się przy jednym i zjedliśmy zavitek czyli strucle z owocami. Warto spróbować!

    Kończąc wizytę w Lublanie, muszę dodać, że jest to również miasto smoków. Smoczy most wyróżnia się właśnie figurami smoka, ale tę postać można spotkać w wielu miejscach. Od wystaw na zamku przez sklepy pamiątkowe. Ponoć w starożytnych czasach, na brzegu rzeki Lublanicy, czyhał groźny smok. Kiedy założyciele miasta (wg. legendy Jazon i Argonaci) pokonali swojego przeciwnika, postanowili osiedlić się w tym miejscu.  Być może trzeba by było zapytać jakiegoś Słoweńca o dokładne znaczenie i pochodzenie tego symbolu. Jedno jest pewne, tak popularny jak smok wawelski-to nie jest. ;)


    Naszym kolejnym przystankiem było jezioro Bled. To jedno z najpopularniejszych miejsc w całej Słowenii. I nie dziwię się. W piątek dane nam było zobaczyć Jeziora Plitvickie, które zrobiły na mnie piorunujące wrażenie i myślałam, że długo nie zobaczę czegoś równie pięknego. Pomyliłam się- wystarczyło kilkanaście godzin i znalazłam się w kolejnym cudownym miejscu. Jezioro ma swój piękny klimat, leży u podnóża gór, a pośrodku znajduje się mała wysepka. Na niej usytuowany jest mały  kościółek do którego można dopłynąć, wypożyczając łódkę. My niestety nie mieliśmy tyle czasu, wybraliśmy spacer wokół jeziora.



 

    Przy jeziorze znajduje się też jedna mała plaża, ale ludzie kąpali się nie tylko w tym miejscu ;) Można też przysiąść na kawie, w kawiarniach blisko jeziora, czy wypożyczyć rower. Generalnie rozrywek jest dużo-dla młodszych i starszych turystów. Spędziliśmy się tam około 3 godziny i to zdecydowanie za mało, jezioro Bled nie tylko mnie urzekło.

    Wracając do Polski, zahaczyliśmy jeszcze o miejscowość Maribor. Tam zatrzymaliśmy się na kolację w pizzerii Toscana. Polecam przede wszystkim za miłą obsługę, która doradziła nam gdzie konkretnie przekroczyć granicę :) http://www.toscana-mb.si/ Nie ma menu po angielsku, ale kelnerzy bardzo dobrze posługują się tym językiem, więc nie będzie problemu w dogadaniu się.

    Śniadanie w Lublanie jedliśmy w Forum. I było to najbardziej “cheat mealowe” śniadanie, jakie jadłam :) Serwują zarówno śniadania na słodko(naleśniki) jak i na słono(głównie omlety, ale można też zamówić dobrego burgera :)) Za śniadanie dla 4 osób z napojami zapłaciliśmy 150 zł. Przypominam, że popołudniową kawę koniecznie trzeba wypić w Nebotnicku  :)

    I kończąc już naszą zbyt krótką przygodę po Słowenii, dzielę się z Wami jednym przemyśleniem. Za mną już wiele podróży( a i w sekrecie zdradzę, że kilka wpisów roboczych też...;)) .Tworząc ten wpis, pierwszy raz poczułam ogromny sentyment do tego miejsca. Przeglądając zdjęcia z pięknego jeziora czy z zadbanej Lublany, pojawia się we mnie myśl „Kurczę, kiedy będę mogła tam znowu pojechać?”. Kocham podróżowanie właśnie za takie momenty jak ten.

Read more »
o grudnia 06, 2020 14
Podziel się!
Nowsze posty
Nowsze posty Strona główna
Subskrybuj: Posty (Atom)

Polecany post

Przewodnik po Budapeszcie

Popularne posty

  • No weźże mnie na wycieczkę - pomysły na prezent z okazji Dnia Dziecka [aktualizacja 2023]
     Dzień dziecka zbliża się wielkimi krokami. Z tej okazji mam dla Was kilka propozycji, gdzie można by się wybrać ze swoją pociechą, ale nie ...
  • Styczniowe wyprawy
     Z pierwszego miesiąca w roku staram się wycisnąć jak najwięcej pod względem podróżniczym, bo wyczuwam że luty i marzec mogą mnie trochę zaw...
  • 10 momentów z podróży, czyli podróżnicze podsumowanie roku 2022.
      Przyznam szczerze, że pomysł na podsumowanie tego roku zaczął we mnie kiełkować już w listopadzie. Zaczęłam się zastanawiać, w jakiej form...

Archive

  • ►  2025 (7)
    • ►  maj 2025 (1)
    • ►  kwi 2025 (1)
    • ►  mar 2025 (2)
    • ►  lut 2025 (1)
    • ►  sty 2025 (2)
  • ►  2024 (25)
    • ►  gru 2024 (2)
    • ►  lis 2024 (2)
    • ►  paź 2024 (2)
    • ►  wrz 2024 (3)
    • ►  sie 2024 (2)
    • ►  lip 2024 (3)
    • ►  cze 2024 (1)
    • ►  maj 2024 (1)
    • ►  mar 2024 (3)
    • ►  lut 2024 (3)
    • ►  sty 2024 (3)
  • ►  2023 (37)
    • ►  gru 2023 (3)
    • ►  lis 2023 (2)
    • ►  paź 2023 (2)
    • ►  wrz 2023 (2)
    • ►  sie 2023 (3)
    • ►  lip 2023 (4)
    • ►  cze 2023 (3)
    • ►  maj 2023 (4)
    • ►  kwi 2023 (3)
    • ►  mar 2023 (4)
    • ►  lut 2023 (3)
    • ►  sty 2023 (4)
  • ►  2022 (33)
    • ►  gru 2022 (2)
    • ►  lis 2022 (3)
    • ►  paź 2022 (3)
    • ►  wrz 2022 (4)
    • ►  sie 2022 (3)
    • ►  lip 2022 (3)
    • ►  cze 2022 (2)
    • ►  maj 2022 (3)
    • ►  kwi 2022 (2)
    • ►  mar 2022 (3)
    • ►  lut 2022 (2)
    • ►  sty 2022 (3)
  • ►  2021 (39)
    • ►  gru 2021 (4)
    • ►  lis 2021 (3)
    • ►  paź 2021 (2)
    • ►  wrz 2021 (4)
    • ►  sie 2021 (2)
    • ►  lip 2021 (3)
    • ►  cze 2021 (3)
    • ►  maj 2021 (4)
    • ►  kwi 2021 (4)
    • ►  mar 2021 (3)
    • ►  lut 2021 (4)
    • ►  sty 2021 (3)
  • ▼  2020 (5)
    • ▼  gru 2020 (5)
      • 52 książki w ciągu roku - podsumowanie wyzwania
      • Podróże w czasie pandemii
      • Wizyta w Karpaczu
      • Królowa Karkonoszy
      • Dłużej nie będę czekać...

Szukaj na tym blogu

Obsługiwane przez usługę Blogger.
Ⓒ 2018 Podróże z książką. Design created with by: Brand & Blogger. All rights reserved.